Moje Kochane
Królewny!
Dzisiejszy
wstęp bedzie bardzo króciutki, bo choć sama notka nie jest może jakoś
oszałamiająco długa, to jednak znacznie bradziej obszerna niż prolog. Życzę
więc przyjemnej lektury i bardzo dziękuję tym, które odwiedzają tego bloga,
czytają historię pisaną przeze mnie i jeszcze zostawiają po sobie ślad w
postaci komentarza.
A rozdział 1.
dedykuję mojej ulubionej Rozmówczyni internetowej - Danger, która również
dostała piękny słonecznik, tylko w lepszym stanie niż ja, i która musi czekać całe
dwa lata, żeby przyjechać na mecz do Bełchatowa. Ale nic się nie martw - zleci
tak szybko, jak dwa sezony Bartosza w Moskwie. ;)
Dziękuję Ci za
długie rozmowy ‘o niczym’ i za to, że jak mało kto, rozumiesz moje siatkarskie
dziwactwa.
"- Gdybyś był wynalazcą i posiadał
nieograniczoną moc, co uznałbyś za najbardziej potrzebną rzecz na świecie?
- Wow, poważne rzeczy. Nie wiem. Lekarstwo na
raka, woda w Afryce, dodanie rozumu kilku ludziom, którzy stoją u steru
światowej włądzy. Miałbym kilka rzeczy."
Łukasz Kadziewicz [z cyklu „Tacy jesteśmy” dla
Magazynu SET]
Rozdział 1:
Głupi ma zawsze szczęście.
Po kilku
godzinach pieszej wędrówki po niemal zupełnie pustych i opuszczonych ulicach
zaczęłam coraz wyraźniej dostrzegać jakieś budynki. Dotrałam do niewielkiej
mieściny, którą, jak się później okazało, był Bełchatów.
Musiałam
przyznać, że było to naprawdę ładne miasto. Nie to żebym je zwiedzała.
Bynajmniej. Nie miałam na to czasu, a przede wszystkim - nie miałam na to
najmniejszej ochoty. Jednak wędrując po mieście, trudno było nie zauważyć
unoszącego się wszędzie dziwnego, ale jakże intensywnego i przyjemnego zapachu
jakiejś… tajemnicy.
W jedym z
tutejszych sklepików kupiłam sobie gazetę codzienną i coś do jedzenia, czułam
bowiem, że mój żołądek coraz donośniej daje o sobie znać.
Irytowało mnie
tylko to, że ludzie wlepiali we mnie swoje ciekawskie oczy. Oczywiście, nie
wyglądałam najlepiej. Ba! Jakby ktoś się uparł, to mógłby mnie zatrudnić w
charakterze stracha na wróble na swoim polu, ale czy to od razu oznacza, że
mogę być obiektem żartów wszystkich przechodniów? Wcale nie oczekiwałam pomocy,
bo litość była ostatnią rzeczą, której teraz potrzebowałam, ale tolerancja i
wyrozumiałość, to nie są wielkie wymagania wobec nieznajomych? Poza tym, czy
oni nie widzieli nigdy bezdomnej?
Bezdomnej?
To brzmi
okropnie, pomyślałam, ale taka właśnie jest prawda.
Mam więc teraz
dwa wyjścia - pozostawić wszystko bez zmian, czekając na cud, który, jak
wiadomo, zdarzyć się nie może, i psioczyć w myślach na nieznajmego bruneta,
który spowodował, że muszę w dalszym ciągu chodzić po tym okropnym świecie,
albo zawalczyć raz jeszcze o samą siebie, co może i wydaje się być trudniejsze,
ale jest jednocześnie bardziej perspektywiczne.
Kiedy więc
dotarłam do pobliskiego parku, zajęłam jedną z ławek. Stała gdzieś na skraju,
zdala od placu zabaw dla dzieci i wąskich uliczek, którymi przechadzali się
piesi oraz jeździli rowerzyści. Nie chciałam na siebie zwracać zbytniej uwagi,
dlatego to miejsce wydawało mi się idealnym.
Rzuciłam
jedyną torbę, jaką miałam, obok siebie i przegryzając wolno kupionego przed
chwilą croissanta, z uwagą przeglądałam gazetę. Co chwila jakaś kartka
odlatywała, unoszona przez wiatr, jednak mnie to wcale nie przeszkadzało. Nie
zamierzałam bowiem czytać najnowszych ploteczek z życia gwiazd, informacji o
wydarzeniach sportowych czy doniesień społeczno-politycznych. Moją uwagę
zwróciła jedna strona, na której znajdowały się ogłoszenia o pracę. Wiedziałam,
że muszę znaleźć sobie jakieś zajęcie, ponieważ, co by kto nie mówił, pieniądze
dają szczęście. No, a przynajmniej są niezbędne do zaspkojenia podstawowych
potrzeb, takich jak, np. jedzenie.
Zasadniczo mój
prosty plan nie miał wielu luk logicznych. Poza jedną.
Był
idiotyczny.
Jak bowiem
mogę zakładać, że ktoś da mi pracę? Teraz nawet mycie podłóg wymaga papierka, a
ja przecież nie skończyłam szkoły. Nikt przy zdrowych zmysłach nie zatrudni
przecież dziewczyny, która kilka dni temu odbrała dowód, jest sama jak palec,
nie ma mieszkania, nie ma się nawet w co ubrać. Na Boga, jest kompletnym zerem!
Żebym to ja
posiadała jakieś kwalifikacje, pomyślałam. Imponującego CV to ja raczej nie
miałam. Miałam za to niezwykle imponującą, wypełnioną po brzegi historię życia.
Myślicie, że to wystarczy, by znaleźć jakąś pracę?
Jednak czy
miałam coś do stracenia?
No właśnie,
nic.
Musiałam
szukać i to jak najszybciej się dało. Bowiem perspektywa noc pod gołym niebem
nie napawała mnie optymizmem.
Oczywiście,
mogłam zawsze postarać się odnaleźć babcię. Ale prawda jest taka, że ona może
już nie żyje. A nawet, jeśli nie umarła, to z pewnością nie chce mnie widzieć.
Więc już sama nie wiem, co jest gorsze - cierpieć z głodu i zimna, unosząc się
honorem, czy może poprosić o pomoc osobę, która tytułuje się, jakże zaszczytnym
mianem mojej babci, jednocześnie uznając swoją słabość.
Życie nauczyło
mnie radzić sobie w każdej sytuacji, ale tym razem sprawa wyglądała zgła
inaczej i dużo poważniej.
A przecież
honorem i godnością się nie najem ani nie przykryję, gdy będzie mi zimno.
Praca dla mnie
nie musiała być dobrze płatna, ale za to gwarantująca jakieś lokum, no i
oczywiście niewymagająca skończenia pięciu fakultetów.
No to już po
mnie, pomyślałam. Chociaż...
... głupi ma
zawsze szczęście.
Ponieważ
pogoda nieco się poprawiła, ściągnęłam z siebie bluzę, jaką miała na wierzchu,
pozostając w fioletowej koszulce. Czułam się na tyle zmęczona i zgrzana po
niedawnej ‘wycieczce’, że delikatny wiatr w ogóle mi nie przeszkadzał. Poza
tym, na początek musiałam doprowadzić swój wygląd do porządku. Niestety, fakt,
że pozbyłam się brudnej od błota bluzy, nie spowodował, że cała stałam się
nagle czysta i pachnąca.
Jednocześnie
słońce z upływem czasu obniżało się na horyzoncie, przechodząc z barwy żółtej w
pomarańczową. Wodząc wzrokiem po niebie ze wschodu w kierunku zachodu,
dostrzegałam, jak kolory płynnie zmieniają się z niebieskiego na granat.
Pomyślałam, że fajnie byłoby móc teraz siedzieć na piasku w Zatoce
Neapolitańskiej tylko po to, by zobaczyć, jak w miejscu zetknięcia się wody z
wolną przestrzenią, barwy przybierają odcień ognistej czerwieni zmieszanej z
fioletem oraz ostatnimi promieniami chowającego się słońca. Powoli dzień
ustępował miejsca wieczorowi, a ja nadal tkwiłam w martwym punkcie.
Nie miałam już
siły. Uciekałam przed czymś w poszukiwaniu sama nie wiedziałam, czego.
Czułam, że nie
dam już rady wmawiać sobie, że wszytsko będzie w porządku, bo przecież nie
będzie. Nie może być. Gdybym żyła w bajce, pewnie czekałabym teraz na swojego
królewicza na białym koniu, który jednym pocałunkiem wybudzi mnie z tego
okropnego snu.
Niestety,
życie to nie bajka, a ja bynajmniej nie nadaję się na królewnę.
Odkładając gazetę na bok, przymknęłam oczy. Za wszelką cenę chciałam
przypomineć sobie dawne lata, które choć nie wrócą, zawsze będą w moim sercu.
Uśmiech Mamy... Głos Taty... Nasze wspólne trzy lata i... piętnaście
lat samotności.
Pamiętam, jak podczas jednej z nocy, spędzonej w domu dziecka,
zapisałam na białej kartce moje marzenia:
1. Studiować w
Anglii.
2. Zostać
prawnikiem.
3. Wejść na
Mount Everest.
4. Odnaleźć
sprawcę śmierci Rodziców.
5. Zdobyć
Mistrzostwo Olimpijskie (nieważne w jakiej dyscyplinie, byle tylko poczuć te
niesamowite emocje).
6. Móc
zwiedzać odległe kraje.
7. Prawdziwie
pokochać.
8. Być
szczęśliwą.
9. Sprawić, by
ludzie byli lepsi.
10. Ocalić
świat.
Już wtedy
dobrze wiedziałam, że niektóre z dziesięciu punktów na zawsze pozostaną tylko
zwykłymi pragnieniami, jednak zawsze lubiłam wyznaczać sobie cele, które
chciałam chociaż spróbować zrealizować.
Byłam ambitna,
powtórzyłam w duchu.
Więc co sie ze
mną teraz stało? Dlaczego chcę się poddać?
Otworzyłam
powieki i zamrugałam kilka razy. Przeszył mnie bowiem jakiś dziwny dreszcz.
Obejrzałam się dookoła, lecz zdałam sobie sprawę, że wciąż jest sama i przez
najbliższych kilka minut tak pozostanie. Choć to pewnie tylko odgłosy
jeżdżących samochodów oraz szelest pobliskich drzew, ja miałam wrażenie, jakby
ktoś stał za mną i trzymał dłoń na moim ramieniu.
Nigdy
nikomu o tym nie mówiłam, ale często czułam, że Rodzice są obok, że mnie
wspierają i pilnują, że nie pozwolą zrobić mi krzywdy.
To
głupie, wiem. Ale czy nie każdy z nas ma jakieś swoje dziwactwa?
A
propos dziwactw, to jak zwykle musiało wydarzyć się coś, co totalnie mnie
zaskoczyło.
-
Pobawisz się ze mną? - usłyszałam nagle jakiś cichutki głos. Kiedy odwróciłam
twarz w stronę, z której on dobiegał, moim oczom ukazał się mały, aczkolwiek
bardzo uroczy chłopiec. Mógł mieć jakieś 9 lat.
-
Słucham? - zapytałam zdumiona, widząc, że młody lokuje się wygodnie na ławce
obok mnie.
-
Zapytałem, czy pobawisz się ze mną? - powtórzy wolno i dobitnie, posyłając mi
przy tym wesołe spojrzenie.
Nie
odpowiedziałam na jego pytanie, bo na kilometr było czuć, że coś tutaj jest nie
tak.
-
Przyszedłeś tu sam? - zdziwiłam się.
-
Tak - odparł otwarcie.
-
A gdzie są twoi rodzice?
-
W pracy - chłopiec dzielnie udzielał rzeczowych odpowiedzi.
-
Oj, wydaje mi się, że coś kręcisz - starałam się brzmieć groźnie. Efekt był
raczej komiczny, ale brnęłam w to dalej - Jest już wieczór. Nie sądzę, żebyś
mógł chodzić po parku bez żadnej opieki.
-
A dlaczego ty możesz?
-
Ej, młody, to ja tu zadaję pytania - tak, teraz zabrzmiałam dość surowo - Więc
lepiej powiedz, z kim tutaj przyszedłeś?
-
Z nianią, ale jej uciekłem - wyczułam w głosie mojego rozmówcy jakiś rodzaj
samouwielbienia za ten czyn.
-
Dlaczego to zrobiłeś? - starałam się jakoś ukryć uśmiech, który mimowolnie
cisnął mi się na usta. Czułam bowiem, że rozmowa z tym chłopcem poprawia mi
humor.
-
Bo ona jest stara i nie pozwala mi biegać - jego argumenty były całkiem
logiczne i sensowne, ale niestety, mógł nimi zaimponować ewentualnie w
piaskownicy.
-
Posłuchaj mnie, zrobimy tak: poszukamy razem twojej opiekunki, a potem wrócisz
z nią do domu. W porządku? - mówiłam wolno i wyraźnie, a mały, zadarłszy głowę,
wlepił we mnie swoje błękitne oczy i wydawał się słuchać uważnie.
-
Odprowadzisz mnie do domu? - jego pytanie świadczyło jednak o tym, że wcale
mnie nie słuchał.
Westchnęłam
ciężko. Nie miałam bowiem najmniejszej ochoty niańczyć teraz jakieś obce
dziecko.
Po
chwili jednak coś zaświtało w mojej głowie.
-
Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł - przedstawiłam swoje obawy, ale chyba
chciałam przekonać do tego samą siebie, a nie tego małego brzdąca, który nie
odrywał ode mnie swojego przenikliwego wzroku.
Jestem
okropna, pomyślałam, ale przecież to jest moja szansa. Jeżeli zaprowadzę
chłopaka do domu, może dostanę w zamian coś w rodzaju znaleźnego, a
przynajmniej będę miała jakieś przyjazne dusze po swojej stronie.
-
Jak masz na imię? - zapytałam, podnosząc się z ławki.
-
Kuba - mały zeskoczył z ławeczki zaraz za mną.
Wzięłam
torbę, przerzuciłam ją sobie przez ramię i wyciągnęłam rękę do mojego, jakby na
to nie patrzeć, nowego kolegi.
-
Powiesz mi, gdzie mieszkasz? Odprowadzę cię do domu - oznajmiłam.
Kuba
kiwnął twierdząco głową, a następnie bez wahania podał mi swoją dłoń.
Był
tak łatwowierny.
Ale
przecież ja chciałam mu tylko pomóc.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz