piątek, 10 sierpnia 2012

Prolog: Jutro nie nadejdzie nigdy.



"Niestety, pogoda nie sprzyja, pada deszcz i prawdopodobnie tutaj jest zima."
Krzysztof Ignaczak [po przylocie do Brazylii]

Prolog: Jutro nie nadejdzie nigdy.
Zatrzasnęłam za sobą metalową furtkę tak, że siedzące na bramie stado gołębi odleciało w jednej chwili, nerwowo trzepocąc skrzydłami i zostawiając za sobą chumrę szarych piór. Zwierzęta te należały do pana Kesslera, mieszkającego w podwórku obok. Bardzo często nas odwiedzał. Właściwie to jest on jedynym miłym wspomnieniem, jakie wiążę z domem dziecka. Sam zresztą się w nim wychował. Jednak w przeciwieństwie do mnie, on kochał to miejsce. Dla niego był to azyl, oaza spokoju i ucieczka od świata, w którym ojciec znęłcał się nad nim, a matka topiła smutki i żale w alkoholu. A dla mnie było to miejsce nader smutne i okropne, które nie rozbudzało nadziei na lepszą przyszłość, a zamykało drzwi do normalnego życia. Każdy dzień w tej znienawidzonej instytucji, pełnej dziecięcych łez i sztucznych uśmiechów personelu, był dla mnie koszmarem, rozdzierającym moje, już tak bardzo zmęczone, serce. Minuty ciągnęły się w nieskończoność, a mnie wydawało się, że jutro nie nadejdzie nigdy.
Ale nadeszło.
Zawsze myślałam, że dzień, w którym wyjdę z domu dziecka, będzie jednym z najpiękniejszych w moim życiu. O ile oczywiście mogą być piękne dni w życiu zupełnie samotnej 18-latki, która całą swoją historię zamknęła w niewielkiej torbie.
Teraz właśnie nadeszła ta chwila i właśnie w tym momencie po raz kolejny zrozumiałam, że nadzieja jest matką głupich, a ja z pewnością się do nich zaliczam. Widziany z okna kolorowy świat był czymś, za czym tęskniłam, bo wydawł się być taki wolny i fascynujący.
Mam wrażenie, że to z powodu mojej osoby nagle kwiaty straciły swoje barwy, drzewa zgubiły wszystkie liście, a niebo zaszło czarnymi chmurami, ukrywającymi za sobą słońce, choć to przecież początek sierpnia.
Na ulicy nie było ani jednej żywej duszy, a wszystko, co znajdowało się w zasięgu mojego wzroku, wydawało się być niewyobrażalnie wręcz smuntym. Melancholię i nostalgię, które tak mocno były zakorzenione w moim sercu ostatnimi czasy, dodatkowo podsycały padające na brudne chodniki krople krystalicznego deszczu.
Byłam sama, pomyślałam, zupenie sama. A ja tak bardzo chciałabym mieć kogoś, kto poprosiłby mnie, żebym dla niego rzuciła się w wodę i umarła. Umarłabym, błogosławiąc mu - to byłby największy dowód miłości. To takie okropne, kiedy nie masz komu jej okazywać.
A tymczasem, jedyne, co ja czułam, to coraz mniej przyjemne uczucie, jakie wywoływały przylegające do ciała ubrania, które z minuty na minute przesiąkały padającym z nieba deszczem. Pomyślałam, że muszę wyglądać teraz okropnie. Zniszczone spodnie w kolorze zgnitego jabłka, szara bluza z second hand'u, jakieś stare trampki i kaptur na głowie, zakrywający to, co w sobie lubię najbardziej, a w zasadzie zakrywający jedyną rzecz, jaką w sobie lubię. A mianowice, włosy - bardzo długie, proste, blond. Przy krzywych nogach, zdecydowanie za dużych oczach, bladej cerze i nie zbyt okazałym wzroście, włosy były tym, czego inne dziewczyny mi zazdrościły. Takie miała moja Mama i w zasadzie tyle tylko o niej pamiętam.
Kiedy poczułam, że łzy ponownie dochodzą do moich oczu, postanowiłam, że tym razem pokażę im, gdzie jest ich miejsce. I bynajmniej nie były to moje zaczerwienione policzki. Wspomnienie Mamy spowodowało bowiem, że uśmiechnęłam się sama do siebie, a przecież nie miałam najmniejszych powodów do tego, żeby się śmiać.
Skończyłam właśnie 18 lat i przed kilkoma minutami opuściłam dom dziecka. Dostałam kilkaset złotych na najważniejsze potrzeby i malutką kartkę, na której był zapisany niewyraźnym pismem adres mojej babci, której nie widziałam od przeszło 15 lat. W zasadzie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym poprosić ją teraz o pomoc, skoro ona nigdy nie próbowała mnie szukać ani nawet w jakikolwiek sposób się ze mną skontaktować. Czy jej naprawdę nigdy nie przeszło przez myśl, że mogę czuć się samotna po śmierci Rodziców? Sama nie wiem, dlaczego przez kilka lat łudziłam się, że komuś rzeczywiście może na mnie zależeć?
Naiwność? Głupota? Głęboka wiara? Nadzieja?
Najpewniej to drugie.
Nikt przy zdrowych zmysłach nie liczłby przecież na to, że ludzie wcale nie są źli, tylko życie zmusza ich do pewnych, nieodpowiednich zachowań.
Przykładów, potwierdzających moje zdanie, nie trzeba szukać daleko.
Otóż, byłam pewna, że z moim bagażem doświadczeń nic mnie już nie może zaszkoczyć. I nie pomyliłam się.
Stojąc na środku ulicy, ze wzrokiem wlepionym w zniszczony budynek, w którym spędziłam ponad 15 lat, najwyraźniej zapomniałam o Bożym świecie. Przez moją głowę przetoczyło się milion myśli, ale jakoś żadna z nich nie dotyczyła tego, że stojąc jak ten soli słup na jezdni, mogę stwarzać zagrożenie, nie tyle dla przejeżdżających tędy samochodów, jak dla samej siebie.
Szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, kiedy przede mną wyrósł samochód. Wśród odgłosu uderzających o chodnik coraz gęstszych kropli deszczu, zdołałam jedynie usłyszeć pisk opon i nieprzyjemny dla ucha dźwięk klaksonu. Gdy zwróciłam twarz w stronę nadjeżdżającego pojazdu, było już za późno na jakikolwiek ruch. I kiedy właśnie przygotowałam się na najgorsze, a wszystko, co wydarzyło się w moim życiu, po kolei mignęło mi przed oczami, dobiegł mnie jakiś niewyobrażalnie piękny męski głos:
- UWAŻAJ!!!
Odwróciłam głowę, aby móc zobaczyć właściciela tej cudownej barwy i wtedy zobaczyłam, jakby na zwolnionym filmie, wysokiego bruneta, o atletycznej budowie ciała, ubranego w najwyraźniej bardzo drogie spodnie jeansowe i śliczną niebieską koszulę w kratę. Przez ramię miał przewieszoną małą, czarną saszetkę.
To dziwne, pomyślałam, że w takiej chwili, dostrzegłam tyle szczegółów w wyglądzie nieznajomego.
Po chwili poczułam, jak moje ciało ląduje ma twardej, choć posianej trawą, powierzchni. Każda część mnie zdawała się domagać większej ostrożności i dbałości o siebie. Okropny ból przeszywał skrupulatnie wszystkie kości, a nawet włosy i paznokcie.
Dopiero po dłuższej chwili dotarło do mnie, że mogłam zauważyć tyle elementów w wyglądzie tajemniczego chłopaka, ponieważ zbliżał się on do mnie na coraz mniejszą odległość, by w końcu pociągnąć mnie za rękę i ściągnąć z ulicy.
U r a t o w a ł   m n i e.
Pojawiło się tylko jedno pytanie - czy dobrze zrobił?
Przecież gdyby nie on, wszystkie moje problemy przestałyby istnieć, bo zwyczajnie w świecie... nie żyłabym.
Brutalne?
Być może.
Ale kim on w ogóle jest, że podjął za mnie taką decyzję?!
W tym właśnie momencie zadałam sobie to pytanie, jednak w rzeczywistości nie chciałam wiedzieć, kim jest.
Gwałtownie podniosłam się z ziemi, otrzepałam ubrania, choć tak naprawdę, nie wiem, po co to zrobiłam, gdyż plamy błota nie zniknęły z moich ciuchów, które i tak nie były pierwszej czystości, naciągnęłam mocniej kaptur na głowę i ruszyłam przed siebie.
- Zaczekaj! - brunet odezwał się ponownie.
Nie zareagowałam.
Widząc moją obojętność, zrobił dwa kroki w moją stronę, po czym złapał mnie za ramię.
Ca za natręt, pomyślałam, przyczepił się jak rzep psiego ogona.
- O co ci chodzi?! - wrzasnęłam, zadzierając głowę do góry, aby móc spojrzeć w jego oczy. Chłopak był bowiem naprawdę bardzo wysoki.
- Nie podziękujesz mi? - zapytał otwarcie.
- Dziękuję - wycedziłam przez zaciśnięte zęby - Zadowolony?
- Pewnie - odpowiedział, a w jego głosie czuć było ogromną pewność siebie, graniczącą wręcz z bezczelnością.
- Spełniłeś dobry uczynek i możesz być z siebie dumny - odparłam z ironią, co było po prostu oznaką mojej bezsilności.
- A czy w ramach... - nie dokończył.
- Nie - przerwałam mu, jakby wiedząc, co chce dalej powiedzieć - Nie myśl sobie, że jestem pierwszą lepszą! Może i wyciągnąłeś mnie spod kół samochodu, ale chyba już powiedziałam 'dziękuję', co? Powtórzyć? Czy może chcesz za to order? - gestykulowałam żywo rękoma - Więc daj mi już święty spokój!
- Ale ja tylko... - nie miałam ochoty tego słuchać.
Odwróciłam się na pięcie i nie reagując na jego słowa, poszłam przed siebie.
Jestem dzieckiem, które wychowało się w sierocincu, dlatego nie potrafiłam uwierzyć w bezinteresowność innych ludzi, w ich szczere intencje.
- Ja tylko chciałem zaprosić cię na jakąś kawę... Powiedz, chociaż, jak masz na imię? Bo ja jestem Bartek. Bartek Kurek... - wiedziałam, że coś jeszcze szeptał pod nosem, ale nie wiedziałam, co dokłanie.
Nie chciałam wiedzieć.
Nie obchodziło mnie to.
Nie potrzebowałam litości.
Nie chciałam wdawać się w jakąś beznadziejną wymianę uprzejmości z człowiekiem, którego nie znam. I nie chcę znać, a jeszcze bardziej nie chcę, żeby on poznał mnie.
Odeszłam.
Najgorsze jednak w tym wszystkim było to, że nie miałam pojęcia, dokąd idę...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz