"Niestety, pogoda nie sprzyja, pada deszcz i prawdopodobnie tutaj jest zima."
Krzysztof Ignaczak [po przylocie do Brazylii]
Prolog: Jutro
nie nadejdzie nigdy.
Zatrzasnęłam
za sobą metalową furtkę tak, że siedzące na bramie stado gołębi odleciało w
jednej chwili, nerwowo trzepocąc skrzydłami i zostawiając za sobą chumrę
szarych piór. Zwierzęta te należały do pana Kesslera, mieszkającego w podwórku
obok. Bardzo często nas odwiedzał. Właściwie to jest on jedynym miłym
wspomnieniem, jakie wiążę z domem dziecka. Sam zresztą się w nim wychował.
Jednak w przeciwieństwie do mnie, on kochał to miejsce. Dla niego był to azyl,
oaza spokoju i ucieczka od świata, w którym ojciec znęłcał się nad nim, a matka
topiła smutki i żale w alkoholu. A dla mnie było to miejsce nader smutne i
okropne, które nie rozbudzało nadziei na lepszą przyszłość, a zamykało drzwi do
normalnego życia. Każdy dzień w tej znienawidzonej instytucji, pełnej
dziecięcych łez i sztucznych uśmiechów personelu, był dla mnie koszmarem,
rozdzierającym moje, już tak bardzo zmęczone, serce. Minuty ciągnęły się w
nieskończoność, a mnie wydawało się, że jutro nie nadejdzie nigdy.
Ale nadeszło.
Zawsze
myślałam, że dzień, w którym wyjdę z domu dziecka, będzie jednym z
najpiękniejszych w moim życiu. O ile oczywiście mogą być piękne dni w życiu
zupełnie samotnej 18-latki, która całą swoją historię zamknęła w niewielkiej
torbie.
Teraz właśnie
nadeszła ta chwila i właśnie w tym momencie po raz kolejny zrozumiałam, że
nadzieja jest matką głupich, a ja z pewnością się do nich zaliczam. Widziany z
okna kolorowy świat był czymś, za czym tęskniłam, bo wydawł się być taki wolny
i fascynujący.
Mam wrażenie,
że to z powodu mojej osoby nagle kwiaty straciły swoje barwy, drzewa zgubiły
wszystkie liście, a niebo zaszło czarnymi chmurami, ukrywającymi za sobą
słońce, choć to przecież początek sierpnia.
Na ulicy nie
było ani jednej żywej duszy, a wszystko, co znajdowało się w zasięgu mojego
wzroku, wydawało się być niewyobrażalnie wręcz smuntym. Melancholię i
nostalgię, które tak mocno były zakorzenione w moim sercu ostatnimi czasy,
dodatkowo podsycały padające na brudne chodniki krople krystalicznego deszczu.
Byłam sama,
pomyślałam, zupenie sama. A ja tak bardzo chciałabym mieć kogoś, kto poprosiłby
mnie, żebym dla niego rzuciła się w wodę i umarła. Umarłabym, błogosławiąc mu -
to byłby największy dowód miłości. To takie okropne, kiedy nie masz komu jej
okazywać.
A tymczasem,
jedyne, co ja czułam, to coraz mniej przyjemne uczucie, jakie wywoływały
przylegające do ciała ubrania, które z minuty na minute przesiąkały padającym z
nieba deszczem. Pomyślałam, że muszę wyglądać teraz okropnie. Zniszczone
spodnie w kolorze zgnitego jabłka, szara bluza z second hand'u, jakieś stare
trampki i kaptur na głowie, zakrywający to, co w sobie lubię najbardziej, a w
zasadzie zakrywający jedyną rzecz, jaką w sobie lubię. A mianowice, włosy -
bardzo długie, proste, blond. Przy krzywych nogach, zdecydowanie za dużych
oczach, bladej cerze i nie zbyt okazałym wzroście, włosy były tym, czego inne
dziewczyny mi zazdrościły. Takie miała moja Mama i w zasadzie tyle tylko o niej
pamiętam.
Kiedy
poczułam, że łzy ponownie dochodzą do moich oczu, postanowiłam, że tym razem
pokażę im, gdzie jest ich miejsce. I bynajmniej nie były to moje zaczerwienione
policzki. Wspomnienie Mamy spowodowało bowiem, że uśmiechnęłam się sama do
siebie, a przecież nie miałam najmniejszych powodów do tego, żeby się śmiać.
Skończyłam
właśnie 18 lat i przed kilkoma minutami opuściłam dom dziecka. Dostałam
kilkaset złotych na najważniejsze potrzeby i malutką kartkę, na której był
zapisany niewyraźnym pismem adres mojej babci, której nie widziałam od przeszło
15 lat. W zasadzie nie wyobrażałam sobie, że mogłabym poprosić ją teraz o
pomoc, skoro ona nigdy nie próbowała mnie szukać ani nawet w jakikolwiek sposób
się ze mną skontaktować. Czy jej naprawdę nigdy nie przeszło przez myśl, że
mogę czuć się samotna po śmierci Rodziców? Sama nie wiem, dlaczego przez kilka
lat łudziłam się, że komuś rzeczywiście może na mnie zależeć?
Naiwność?
Głupota? Głęboka wiara? Nadzieja?
Najpewniej to
drugie.
Nikt przy
zdrowych zmysłach nie liczłby przecież na to, że ludzie wcale nie są źli, tylko
życie zmusza ich do pewnych, nieodpowiednich zachowań.
Przykładów,
potwierdzających moje zdanie, nie trzeba szukać daleko.
Otóż, byłam
pewna, że z moim bagażem doświadczeń nic mnie już nie może zaszkoczyć. I nie
pomyliłam się.
Stojąc na
środku ulicy, ze wzrokiem wlepionym w zniszczony budynek, w którym spędziłam
ponad 15 lat, najwyraźniej zapomniałam o Bożym świecie. Przez moją głowę
przetoczyło się milion myśli, ale jakoś żadna z nich nie dotyczyła tego, że
stojąc jak ten soli słup na jezdni, mogę stwarzać zagrożenie, nie tyle dla
przejeżdżających tędy samochodów, jak dla samej siebie.
Szczerze
mówiąc, nie bardzo wiem, kiedy przede mną wyrósł samochód. Wśród odgłosu
uderzających o chodnik coraz gęstszych kropli deszczu, zdołałam jedynie
usłyszeć pisk opon i nieprzyjemny dla ucha dźwięk klaksonu. Gdy zwróciłam twarz
w stronę nadjeżdżającego pojazdu, było już za późno na jakikolwiek ruch. I
kiedy właśnie przygotowałam się na najgorsze, a wszystko, co wydarzyło się w
moim życiu, po kolei mignęło mi przed oczami, dobiegł mnie jakiś
niewyobrażalnie piękny męski głos:
- UWAŻAJ!!!
Odwróciłam
głowę, aby móc zobaczyć właściciela tej cudownej barwy i wtedy zobaczyłam,
jakby na zwolnionym filmie, wysokiego bruneta, o atletycznej budowie ciała,
ubranego w najwyraźniej bardzo drogie spodnie jeansowe i śliczną niebieską
koszulę w kratę. Przez ramię miał przewieszoną małą, czarną saszetkę.
To dziwne,
pomyślałam, że w takiej chwili, dostrzegłam tyle szczegółów w wyglądzie
nieznajomego.
Po chwili
poczułam, jak moje ciało ląduje ma twardej, choć posianej trawą, powierzchni.
Każda część mnie zdawała się domagać większej ostrożności i dbałości o siebie.
Okropny ból przeszywał skrupulatnie wszystkie kości, a nawet włosy i paznokcie.
Dopiero po
dłuższej chwili dotarło do mnie, że mogłam zauważyć tyle elementów w wyglądzie
tajemniczego chłopaka, ponieważ zbliżał się on do mnie na coraz mniejszą
odległość, by w końcu pociągnąć mnie za rękę i ściągnąć z ulicy.
U r a t o w a
ł m n i e.
Pojawiło się
tylko jedno pytanie - czy dobrze zrobił?
Przecież gdyby
nie on, wszystkie moje problemy przestałyby istnieć, bo zwyczajnie w świecie...
nie żyłabym.
Brutalne?
Być może.
Ale kim on w
ogóle jest, że podjął za mnie taką decyzję?!
W tym właśnie
momencie zadałam sobie to pytanie, jednak w rzeczywistości nie chciałam
wiedzieć, kim jest.
Gwałtownie
podniosłam się z ziemi, otrzepałam ubrania, choć tak naprawdę, nie wiem, po co
to zrobiłam, gdyż plamy błota nie zniknęły z moich ciuchów, które i tak nie
były pierwszej czystości, naciągnęłam mocniej kaptur na głowę i ruszyłam przed
siebie.
- Zaczekaj! -
brunet odezwał się ponownie.
Nie
zareagowałam.
Widząc moją
obojętność, zrobił dwa kroki w moją stronę, po czym złapał mnie za ramię.
Ca za natręt,
pomyślałam, przyczepił się jak rzep psiego ogona.
- O co ci
chodzi?! - wrzasnęłam, zadzierając głowę do góry, aby móc spojrzeć w jego oczy.
Chłopak był bowiem naprawdę bardzo wysoki.
- Nie
podziękujesz mi? - zapytał otwarcie.
- Dziękuję -
wycedziłam przez zaciśnięte zęby - Zadowolony?
- Pewnie -
odpowiedział, a w jego głosie czuć było ogromną pewność siebie, graniczącą
wręcz z bezczelnością.
- Spełniłeś
dobry uczynek i możesz być z siebie dumny - odparłam z ironią, co było po
prostu oznaką mojej bezsilności.
- A czy w
ramach... - nie dokończył.
- Nie -
przerwałam mu, jakby wiedząc, co chce dalej powiedzieć - Nie myśl sobie, że
jestem pierwszą lepszą! Może i wyciągnąłeś mnie spod kół samochodu, ale chyba
już powiedziałam 'dziękuję', co? Powtórzyć? Czy może chcesz za to order? -
gestykulowałam żywo rękoma - Więc daj mi już święty spokój!
- Ale ja
tylko... - nie miałam ochoty tego słuchać.
Odwróciłam się
na pięcie i nie reagując na jego słowa, poszłam przed siebie.
Jestem
dzieckiem, które wychowało się w sierocincu, dlatego nie potrafiłam uwierzyć w
bezinteresowność innych ludzi, w ich szczere intencje.
- Ja tylko
chciałem zaprosić cię na jakąś kawę... Powiedz, chociaż, jak masz na imię? Bo
ja jestem Bartek. Bartek Kurek... - wiedziałam, że coś jeszcze szeptał pod
nosem, ale nie wiedziałam, co dokłanie.
Nie chciałam
wiedzieć.
Nie obchodziło
mnie to.
Nie
potrzebowałam litości.
Nie chciałam
wdawać się w jakąś beznadziejną wymianę uprzejmości z człowiekiem, którego nie
znam. I nie chcę znać, a jeszcze bardziej nie chcę, żeby on poznał mnie.
Odeszłam.
Najgorsze
jednak w tym wszystkim było to, że nie miałam pojęcia, dokąd idę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz